Jod(ł)owanie na północy

F3F  3-city team, nie zasypia gruszek w popiele. Często nie ma o tym wiadomości na stronie, ale wtajemniczeni mają news-y , najczęściej od naszego aktywisty Kierownika, że w tym dniu to był gdzieś tam,  zalatał kilka godzin ( ma już nalatane setki jeśli nie tysiące godzin),było super  i mało kto z tego skorzystał.

No cóż nasz Guru jeździ swoimi ścieżkami, lubi to, ma czas. Ale czasem inni mają swoje 5 minut, i takim wypadem w nowe miejsce się z Wami podzielę.

03 września, gdy wiadomo było, że będzie wiało z północy każdy zboczowiec może wybrać coś dla siebie. Można ruszyć  do Piasków, albo w okolice Nowego Portu, na Peron albo…                  Albo do Jastrzębiej Góry.

Góra w nazwie więc są zbocza powyżej 30 metrów wysokości, ale będą dostępne gdy nie będzie już wczasowiczów, choć ze względów klimatycznych na pewno zawsze znajdą się chętni do pobytu w tym miejscu.

Wakacje już skończyły się i to oraz obecność naszego kolegi z południa Jurka M. zachęciła mnie do polatania w tamtej okolicy, mimo że Bartek i Damian wybrali bliższe Portowe miejsce. Zbocze inne od tych przeważnie eksploatowanych bo uporządkowane proste, długie w odcinkach po kilkaset metrów miejscami uformowane w schody, o wysokości od 4 do 8 metrów zależnie od odcinka.Do lądowania szeroka plaża ale uwaga,  przy tym kierunku wiatrów woda może wdzierać się na piach aż pod samo zbocze.

Kierunki wiatru prostopadłe do odcinków 345, 350,  355 st. I nie latają tu glajty, choć nie mogę zaręczyć bo rzadko tam bywam. No i ta odległość około 75 km też nie mała.  Jednak ,,dla dobrego towarzystwa itd.’’,  dla lepszego zbadania i wrodzonego zamiłowania do podróży i odkrywania czegokolwiek wyruszyłem w okolice naszego północnego przylądka.

Jakoś udało nam się spotkać w umówionym miejscu i po zabraniu naszych wyścigówek i niezbędnego sprzętu z daleka słysząc huk fal, po kilkuminutowym marszu ( co jest przywilejem naszych miejsc nie zawsze dostępnym w górach) ,byliśmy już na plaży.

Miejscem do latania bardziej z przymusu stał się dla nas niższy odcinek krawężnika, ponieważ trochę ludzi jeszcze korzystało z promieni słonecznych , a nawet kąpieli we wzburzonym morzu i nie przeszkadzał im mocniejszy wiatr, bo było jeszcze całkiem ciepło. Nam wiatr też nie przeszkadzał i raczej marzyliśmy o silniejszym zapowiadanym w prognozach, ale i te marne 5 chwilami może 8 m/s dało nam możliwość potrenowania.

Jurek na początek dobalastował  Respecta dając  mu standardowe minimum czyli  500g (potem jeszcze trochę), a ja Stingera na 2700 g choć powolne nabieranie wysokości w początkowej fazie lotu wskazywałoby na potrzebę mniejszego balastowania. I zalataliśmy. Nie było tak łatwo szczególnie zaraz po starcie, czego doświadczyłem bagatelizując ten moment w drugim locie. I gdyby nie łut szczęścia mogło skończyć się jakimiś uszkodzeniami bo model szarpnięty wiatrem wpadł na skarpę i właściwie leciał bardziej sam niż reagował na moje polecenia.

Te momenty na pewno znają koledzy,  którzy latali na Rugii tylko przy deczko silniejszych wiatrach. Ale uczymy się, model wytrzymał (dzięki Vaclavie V. nie wiem ,który to już raz za tak solidną konstrukcję) a błędów nie powtarzamy. Latanie rozkręcało się na dobre. W początkowej fazie lotu a także gdy wiatr nieco słabł, trzeba było utrzymywać model lecąc nisko i bardzo blisko krawędzi. W miarę nabierania prędkości modele wlatywały coraz wyżej.

Lądowania także ciekawe  bo na piasku trawersując z poprawką na wiatr. Można było poćwiczyć lekkie bimbnięcia na wysokość do 30 metrów z  kilkudziesięciocentymetrowymi kosiakami nad plażą, a także wiraże w kierunku morza, odlatując nieraz nawet po kilkadziesiąt metrów w jego stronę. Każdy z nas przyglądając się z zazdrością lotom kolegi czekał kiedy on wreszcie skończy, by samemu wyrwać się w powietrze.

Była to dobra szkoła precyzyjnej jazdy. Muzyką dla naszych uszu  był szum spienionego morza, a pokarmem dla naszych płuc dodatkowa dawka jodu wyrywana wiatrem z grzyw wysoko kłębiących się fal,  hałaśliwie spadających na niższe pokłady wody tworzących następnie bulgocząca kipiel.

Aż chciało się zakrzyknąć  tyrolskie ,, jollooooiiitiii” . I można by tak bez końca, ale ktoś na nas czeka, trzeba wykonać jakąś pracę, a może naładować akumulatory.  My na pewno naładowaliśmy nasze wewnętrzne  akumulatory i mimo dystansu wpadnę tu jeszcze nie raz, czego i innym kolegom życzę.

Waldek

Posted in Dziennik lotów and tagged , , , .